Małe, lokalne społeczności
O sile lokalnego wsparcia przekonałam się podczas jednego z huraganów i serii powodzi, które nie były łaskawe dla miasta Auckland, w którym mieszkam. Problemy z dostawą prądu trwały nawet kilka dni, osunięcia hałd ziemi i przewrócone drzewa odcinały wiele dróg, uniemożliwiając swobodny wyjazd. Niektóre osoby musiały się szybko ewakuować, zabierając ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Od tamtej chwili w moim przedpokoju stoją dwa, w pełni wyposażone plecaki na wypadek przymusowej ucieczki. Nie potrzeba wojny, „wystarczy” klęska żywiołowa. Nauczona różnymi doświadczeniami myślałam, że w takich chwilach możesz liczyć jedynie na osamotnienie i pozorne współczucie, bo za pustymi deklaracjami zazwyczaj nie szły konkretne działania. Nowa Zelandia bardzo mnie zaskoczyła w tym temacie. W chwilach kryzysu na lokalnych grupach pojawiło się mnóstwo postów od osób, które nie zostały pokrzywdzone przez naturę. W ciągu kilku godzin znalazłam zaproszenia do darmowego noclegu, oferty ciepłej kolacji, gotowe do odebrania paczki z żywnością i artykułami pierwszej potrzeby. Ludzie uruchamiali zrzutki, na które szybko wpływały potrzebne pieniądze. Sąsiedzi dzwonili do siebie i sprawdzali, czy wszystko w porządku. Jeśli ktoś nie mógł się z kimś skontaktować, prosił okolicznych mieszkańców o udanie się do danego domu i bezpośrednią wizytę. Następowała też szybka wymiana informacji. Od początku wiedziałam, gdzie szukać pomocy. Na szczęście ta dobrze naoliwiona maszyna działa bez zarzutu także w czasie względnego spokoju. Bardzo się cieszę, że sąsiedzkie relacje nie umarły na tym końcu świata, ludzie się znają, są gotowi na wymianę dóbr, dzielenie się tym, co mają oraz pomoc i wsparcie również wtedy, kiedy nie stoi się pod ścianą.
Brak betonozy
Z przykrością obejrzałam materiał Kasi Gandor o tym, że polskie miasta “płoną” zalewane betonem. W Nowej Zelandii kontakt z naturą w czystej postaci jest na wyciągnięcie ręki. Nawet w centrum największych miast znajdziesz ogromne parki z wodospadami, które pozwolą Ci uciec na chwilę od zgiełku i harmideru.
Luz
Pamiętam dokładnie moment, w którym pakowałam swoje ubrania i dokonałam ostrej selekcji, zdecydowanie odrzucając dopasowane koszule, marynarki i szpilki. Mogłyby się przydać jedynie w Auckland podczas spotkań biznesowych, chociaż gdybym przyszła w prostej sukience, sweterku i baletkach, nikt nie zwróciłby na to uwagi. I za to kocham Nową Zelandię. Tutaj mentalnie dzieli się rok na dwie pory roku – lato (kiedy zakładasz len, wiskozę i bawełnę – im przewiewnej, tym lepiej) i zimę (wtedy liczy się tylko wełna, kaszmir oraz alpaka). Oczywiście warto zainwestować w proste kroje i stonowane kolory, aby zachować je na dłużej, ale nawet jeśli przyjdzie Ci do głowy jakaś szalona stylizacja, to się jej nie bój. Z pewnością usłyszysz wiele komplementów i prośby o zdjęcia.
W Auckland zauważysz wiele osób ubranych według różnych definicji stylu, szczególnie na K Road – ulicy pełnej rozpusty, zabawy, wariactwa i kreatywności. Styl biznesowy zauważysz w okolicach CBD (Central Business District) czyli centrum miasta, gdzie znajduje się najwięcej korporacji. I już. Tyle z dress code 😉
W Nowej Zelandii normalne jest chodzenie na boso (również w sklepach) lub w piżamie. Oczywiście Maorysi z dumą prezentują swoje liczne tatuaże na twarzy. Jednak to styl sportowy króluje tutaj na końcu świata. Dlaczego? Bo jest wygodny do prowadzenia samochodu, chodzenia po mieście (Auckland jest zbudowane na wzgórzach) oraz szlakach turystycznych.
Strój nie jest jedynym elementem luzu, którego tu doświadczysz. W Nowej Zelandii nikt się nie spieszy, nie ma kultury zapierdzielu (nawet galerie handlowe są otwarte do 17-18, tylko raz w tygodniu zrobisz zakupy wieczorem, wyjątkiem są markety oraz mój ukochany Kmart). Zaraz po zakończeniu pracy nowozelandczycy odpoczywają, a mają ku temu wiele okazji (wiele wolnych dni, długie przerwy świąteczne) oraz umówmy się, cudownych pretekstów do zatrzymania się i odetchnięcia na świeżym powietrzu.